17 czerwca 2011

Niezbyt optymistyczny dzień...

Słońce zwiedza inne rejony kraju, za oknem raczej szaro, balkon mam cały dzień otwarty – powinno być całkiem rześko i przyjemnie jak na dzień w pracy. Ale nie jest. Jest duszno, gęsto, a do tego nuda. Czuje się jak w czasie sesji. W głowie tysiąc pomysłów się kotłuje, coraz śmielsze plany się dobijają, a ja muszę siedzieć na tyłku…

Wspomnienie minionego lata...

Kiedyś, kiedyś, w zamierzchłych czasach, obiecałam relację z wakacyjnego wyjazdu. Jak widać, obiecać nic nie kosztuje, toteż dopiero dziś przypomniałam sobie o tej obietnicy – jednak ta nuda może się do czegoś przydać. Korzystając z tego, że niewiele osób mnie w dniu dzisiejszym niepokoi, postanowiłam pokrótce zrelacjonować tę wyprawę. Będzie to raczej fotorelacja

Zacznę od nakreślenia krótkiego szkicu trasy. Zaczęliśmy od Rumunii, a w niej Kluż, Sigiszoara, Bran, Rasznów, Braszów. Dalej przez Bułgarię – Nesebar – dotarliśmy do Turcji, gdzie spędziliśmy kilka dni w Istambule. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o rumuński Sybin i koniec

Będę opisywać miastami, w kolejności chronologicznej: KLUŻ

Bez historii i ciekawostek, które można wyczytać w przewodniku, bo i nie przewodnik tu sobie skrobię, a jedynie blog. Pierwszy nocleg znaleźliśmy w miłym hostelu w zakamarkach starówki. Niedaleko mieści się sympatyczny pubik (na zdjęciu poniżej), w którym nie omieszkaliśmy wypić sympatycznego rumuńskiego piwka.





Trafiliśmy tam tez na jakąś międzynarodową imprezę, której się nie przyglądaliśmy za bardzo, ale przypadkowo napotkany pochód reprezentacji różnych krajów, w strojach ludowych, przygrywających po swojemu po drodze, był zdecydowanie ciekawy.





SIGISZOARA, jak i cała Rumunia, nie robiła już na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem. Widocznie punkt siedzenia zmienia punkt widzenia Tym razem chodzi o środek transportu – z auta widać jednak trochę inną Rumunię. Na zdjęciach słynny zegar na wieży bramnej i jedna z baszt muru okalającego stare miasto.








W dalszej kolejności BRAN, kojarzony jako domniemana siedziba Drakuli, dla mnie raczej uroczy zamek Księżnej Marii, jedyny taki, jaki znam, w którym czuć jakby jeszcze niedawno ktoś w tych murach mieszkał. Najbardziej zapadły mi w pamięć wspaniałe kominki, okolone siedziskiem, takie pokoiki w pokojach








Jeszcze zamek chłopski w RASZNOWIE i Czarny Kościół w BRASZOWIE





Czarny Kościół nie zawsze był czarny. Pożar miasta z XVIIw. strawił drewniane wyposażenie i „poczernił” mury kościoła, skąd ten wziął nową nazwę. Obecnie kościół jest odrestaurowany i mury nie są już czarne, ale nazwa została





Na dziś to tyle. Ciąg dalszy w przyszłym tygodniu. Obiecuję

15 czerwca 2011

Przymusowa wycieczka. A miła...

Niezapominajki to są kwiatki z bajki,
rosną nad potoczkiem, patrzą modrym oczkiem…



Mysz musiała odwiedzić rodzime rejony kraju w celu uświetnienia swą obecnością budynku pewnego urzędu. Wycieczka z natury przymusowa, a z konieczności krótka, okazała się i tak być przyjemna i regenerująca nadwątlone zasoby psychiczne.

Zanim jednak do psyche przejdę, czuję się w obowiązku nadmienić, że młode ziemniaczki z kefirem nigdzie tak nie smakują, jak w domu, prosto z grządki wykopane (oczywiście przed zjedzeniem odpowiednio oporządzone), a truskawki krakowskie (czyt. kupione) nigdy nie będą tak słodko smakować, jak te z krzaczka urwane własnoręcznie.

Czyli wszystko jasne – mysz w domu rodzinnym była. Rodzicielka w te kilka godzin, jakie miałyśmy dla siebie, nie tylko o radość podniebienia zadbała. Wycieczka rowerowa po bliższej i dalszej okolicy, była fantastycznym pomysłem. Prawie się zachłysnęłam rześkim powietrzem, aż gęstym od zapachu traw i kwiatów. Nie wiedziałam nawet, że w tych stronach istnieją takie fajne trasy na rowerek. Słonko świeciło, ptaszki ćwierkały, auta jeździły z rzadka i to tylko na niektórych odcinkach… Zrobiłyśmy solidnie ponad dwadzieścia kilometrów, ale muszę przyznać, że wypoczęłam. Kto by pomyślał – tyle dobrego w tak krótkim czasie Ja chce jeszcze raz

12 czerwca 2011

Umarłam, ale żyję...

Nie mam pojęcia co za tornado przeszło przez moje wnętrzności, ale w nocy z czwartku na piątek pomału żegnałam się z życiem. No może w nieco zbyt żywych barwach te przeżycia maluję, ale było zdecydowanie mało śmiesznie. Nie będę się może nadto dosadnie wyrażać, ale w pewnym momencie myślałam, że zwrócę żołądek i oddam na części. No ale żyję.

Żyję i nawet już dziś obiadek wsunęłam w te nienawistne czeluści mego brzuszka. Na razie ok. To tym bardziej istotne spostrzeżenie, że potem byli goście… grill… szaszłyczki… Póki co nie jest źle. Oby tak zostało, bo powtórki bym sobie zdecydowanie nie życzyła.

3 czerwca 2011

Drrrin drrrin...

Jak się pije drina w wieczór, kiedy cię potem tylko kot wita, to niedobrze jest. Ale drinom od przyszłej teściowej się nie odmawia.

Gorzej jest tylko jak się spóźnia odebrać telefon, a dzwoniący już śpi, gdy się do niego oddzwania…

Tęskność…

2 czerwca 2011

Weekend kawalerski...

Tak trudno jest zasypiać budzić się,
gdy imię twoje echem odbija się od ścian…



I wyjechał. Na ostatnią kawalerską wyprawę dla twardzieli

…Ledwie parę godzin minęło. Parę dosłownie – dwie. Ale jakoś inaczej zasypia się, gdy druga poduszka razi swą wypukłością, taka bezwstydnie nietknięta. Inaczej oddycha się w ścianach, które odbijają jedynie szelest kocich kroków. Odwykłam od tej ciszy.

Ale ona jest dobra. Potrzebna.
Dobrze, że jest.