29 listopada 2012

Tyle słońca wkoło,
A mnie chłód, ostry chłód przeszywa.
Coraz bardziej sama jestem tu,
Dom mój cień przykrywa...

10 listopada 2012

Wieczór kiedy sama...

Księżyc jak krążek starej płyty
Której od dawna nikt nie zmienia…




Wieczór kiedy sama gotuję ryż na mleku… Trę jabłka w plasterki… Otwieram torebkę cynamonu… Pierwsza porcja tuż po wyjęciu z piekarnika.

Film. Na dziś „Godziny”. Virginia Woolf. „Fale” już któryś miesiąc leżą na nocnym stoliku. Może w końcu przeczytam. Język charakterystyczny. Wymaga skupienia. Całkowitego. Wniknięcia w strukturę.

Druga porcja ryżu. Zimna, bo nałożona zaraz po zjedzeniu pierwszej. Pani Kotek wtarabaniła się pod koc. Nie wiem co jej się uwidziało. Nigdy nie wchodzi na przykład po kołdrę. Ale pod koc lubi.

Wieczór pomału się kończy. Świecznik w jedną łapkę. W drugą flakon z różą. Duże nasze łóżko czeka na mnie samą. Przysłaniam „Jego okno” – lubię zasypiać w ciemności. Bez ulicznych latarń. Gdyby tak jeszcze bez odgłosów silników…

Płomyk szaleje na przydługim knotku. Pani Kotek przyszła i tu. Dotrzyma mi towarzystwa. Nie lubię samotnych wieczorów. Choć przyznam, że mają swój urok. To wtedy właśnie mam czas na zagłębienie się w siebie. Czuję przez skórę rytm przetłaczanej krwi. Wtedy najwyraźniej.
Do głowy przychodzą dawno niesłuchane melodie. Śnią się zaniedbane sny…

29 października 2012

O tym jak zima zaskoczyła gryzonie...

Widok za oknem od dwóch dni prezentuje się w radykalnie odmienionej kolorystyce. Nie byłam na to gotowa. Spodziewałam się tego najwcześniej za jakiś miesiąc. No może w połowie listopada. A tu masz – wstaję sobie w niedzielę, niczego nieświadoma. Najpierw dociera do mnie, że to dzień zmiany czasu. Czyli, że właściwie nie było rozpusty – w łóżku do 9 – tylko przyzwoicie o 8 wstałam. Luz. Snuję się więc do kuchni. Nastawiam wodę na herbatkę. Zaglądam do butla, w którym bąbelki świeżo nastawionego wina zaczynają leniwie i na razie z rzadka bulgotać. Podnoszę głowę do góry, bo jakoś tak ciemno jak na tą godzinę – w końcu mamy 4 (słownie cztery) okna dachowe od południa, hallou – a tu… Śnieg! Kochanie Śnieg! Wstawaj! Ziiiima!!! Idziemy lepić bałwana?!

Kochanie nie był zachwycony tą pobudką i oganiając się ode mnie, jak od natrętnej muchy, niewzruszony moimi rewelacjami odpowiedział, że to trzydziesta zima w jego życiu i nie robi już na nim takiego wrażenia, w związku z czym byłby mi wdzięczny gdybym zamknęła drzwi sypialni. Z drugiej strony. I odwraca się do mnie zadnią częścią swojego na wpół uśpionego jestestwa.

Tak, opisując pokrótce, zaskoczyła mnie zima. Nie zaskoczyły mnie jednak długie wieczory. Te były do przewidzenia. Na długie wieczory Mysi Klub Czytelniczy rekomenduje Pana W. Whartona i Pana C. Dickensa. W związku z powyższym czas jakiś temu nabyłam drogą kupna pół tuzina powieści pióra pierwszego i pół tuzina drugiego z wymienionych autorów. Ową zapobiegliwość bardzo sobie chwalę i na zmianę czytuję jednego i drugiego – do wyczerpania zapasów.

Zima mnie jednak zaskoczyła i tego nic nie zmieni. Pigwy do herbatki nie mam, ale to było do przewidzenia, bo pigwa w tym roku przemarzła była. Nie ma jednak w naszym gospodarstwie domowym nawet ćwiartki cytrynki. A wiadomo, że na zimowe wieczory najlepsza jest herbata czarna Yunan (liściasta, rekomendowana przez MKCz) z dodatkami uprzyjemniającymi chwile nieprzyjemne. Do owych dodatków należą:
-> pigwa w cukrze – brak
-> cytryna – brak
-> sok malinowy made by rodzicielka – brak
-> mniodek – jesst

Po tej krótkiej kalkulacji, czym prędzej wyciągnęłam zapasy mniodku. Dodatkowo ratuję się „sklepowym” średniej jakości syropem malinowym. Herbata czarna Yunan zawsze jest gdzieś zachomikowana, bo należy do moich ulubionych.

Podsumowując. Jest godzina szesnasta z minutami. W domu raczej ciemno. Za oknem… jakby niebawem miało być raczej ciemno. Nic tylko zaparzyć dobrą herbatkę, usiąść wygodnie z książką w fotelu i słychać dźwięcznego plumkania w rureczce. Plum….. Plum…..

4 września 2012

W powietrzu czuć jesień...

Znów. Znów czuć jesień. To dobrze. Jesień jest dobra. Przynosi ukojenie.
Gdy pierwszy raz w roku czuję jesień, mam wrażenie jakbym wracała w rodzinne strony, bez względu na to, gdzie akurat jestem.
Teraz ukojenie jest mi bardzo potrzebne. Dlatego cieszę się, że już czuć jesień.

W tym roku nie będzie żadnych przetworów, które są dla mnie kwintesencją tego okresu. Dziś za to były pieczone gruszki z sosem z malin i melisy cytrynowej. Wszystko z naszego ogrodu. Inspirowane późnymi twardymi gruszkami, które w dzieciństwie gotowała mi babcia. Wróciłam też do pieczenia chleba. Chyba cudem tylko nie zagłodziłam zakwasu. Na szczęście dwie reanimacje utrzymały go przy życiu i dzisiejszy wieczór wypełnia zapach świeżego chleba i ciepło czarnego futrzaka na nogach…

16 maja 2012

Furia zmysłów...

Spuszczona nagle z łańcucha
Zamieram karnie
Z pyskiem przy ziemi.

Wciągam w nozdrza ciepły zapach ciała.  
Nerwowy grymas odsłania kły.

Z trudem hamuję furię ataku  
Na myśl o pulsujących strugach  
pod Twoją skórą.

Pozwalam nałożyć sobie kaganiec,  
By dłużej odczuwać masochistyczną przyjemność  
Oczekiwania.  
Ale nie licz, że będzie w stanie mnie powstrzymać

Dziś to ja jestem kłusownikiem.  
W tym starciu bez reguł  
Nie masz szans.

15 maja 2012

Detox...

Raj, którego nocą pragniesz tak
Jak ja
To niebo, to raj
Dalej dalej proszę leć, proszę gnaj…



Bukiet bielutkich konwalii dyskretnym zapachem przenika moje myśli. Jakiś nierozgarnięty świerszcz umila mi zimny wieczór koncertem. Błądzę po zakurzonych zakamarkach własnego wnętrza. Stymuluję opuszki palców do odczuwania mniej oczywistego świata. Zmysłom powoli wraca pamięć. Chciałyby więcej…

17 marca 2012

Wsi spokojna, wsi wesoła...

Zatrzymaj się, chmuro, nad nami,
Zatrzymaj się, Boża łąko,
Otul niebiesko – białymi trawami
Wyschnięte maki i kąkol…



Pogoda piękna. Ciepło i słonecznie. Dzień dobiega końca. Uchylam okna i wpuszczam do mieszkania… dym. Trochę uciążliwy, ale… ja lubię ten dym. Zapach palonych traw, ziół i liści. Przywodzi mi na myśl rześkie wieczory późnego lata. Na wietrzonej cały dzień pościeli nie ma już śladów rozgrzanego południa. Jest za to ta woń kołysząca do snu. W takich chwilach bardziej tęsknię za wsią…

13 marca 2012

O intensywności...

Wszystko ucieka gdzieś
Wszystko krąży gdzieś i zanika
Zwykle gubiąc swój sens
Zwykle z tego nic nie wynika
A ja to wszystko mam gdzieś
Póki to jakoś mnie nie dotyka
Póki nie połyka mnie
Póki na skórze mej nie rozkłada się…



Z przepastnych czeluści mojego mini lapka wygrzebałam stary dobry Happysad, który ma tą szczególną właściwość, że przynosi z sobą zawsze jakąś większą intensywność wrażeń. A że dzieje się niedużo, to przynajmniej większa intensywność wskazana. To słucham sobie…

7 marca 2012

Raz na wozie, częściej pod...

I tak to rok zaczął się obiecująco. Luty spełnił obietnice. Marzec odebrał złudzenia.

Trochę zbyt patetycznie, jak na tak prozaiczny temat jakim jest praca.

To była jednak fajna praca. W zawodzie. W dokładnie tym zawodzie do jakiego się od kilku lat przygotowywałam. I raczej nie mam już na taką pracę szans w tym mieście, jeśli jej sobie sama nie zorganizuję. Będę więc organizować. Ale to potrwa.

Tymczasem mój internetowy biznesik, świeżaczek – też z lutego, turla się pomalutku, mam nadzieję, że ku lepszemu. Pstrykam więc zdjęcia, wklepuję kolejne aukcje i pakuję towar w małe paczuszki. To ostatnie lubię najbardziej Z oczywistych względów.

Żałuję jednak tamtej pracy. Mieliśmy już z Połowcem ustalony sympatyczny rytm dnia. Codzienne wychodzenie działało na mnie stymulująco i miałam zdecydowanie więcej energii. Mróz trzaskał, ubierałam się na cebulkę i piłam większe ilości herbaty, ale jakoś tak było dobrze.
Mimo to nie narzekam. Sytuacja moich pracodawców jest dużo smutniejsza od mojej. Trochę mi tylko szkoda. Nie liczę na to, że będę mogła tam wrócić – praca i tak miała być tymczasowa, na okres zastępstwa. Mam jednak nadzieję, że jakoś wyjdą na prostą, bo to dobrzy ludzie.
Minie kilka miesięcy, zanim otworzę własną pracownię. I ciągle zastanawiam się czy ma to sens. W Krakowie jest takich od zatrzęsienia. Do tego niejasne przepisy, które dopiero mają wejść w życie. Brak rozporządzeń, bez których ustawa właściwie nie znaczy nic.
Ale mam pewne atuty, które dają mi szansę na przetrwanie na tym trudnym rynku. No i właściwie czemu nie spróbować? Trzymajcie więc kciuki. Długo i mocno. Przydadzą się.

6 stycznia 2012

Oddech lasu... na karku...

Czy krople mgły
To twoje łzy?
Podobno, czasem bywasz smutny
Jeżeli tak,
Przyjdź tu choć raz
Posłuchaj jak oddycha las…



Nastało wilgotne przedwiośnie bezpośrednio po jesiennych słotach i pluchach. Ehh… I gdzie ta mroźna, trzeszcząca i skrząca się bielą Królowa?
W Bieszczadach. Na szczytach obrała sobie trony. Na zboczach roztacza puchowe dywany. U podnóży zostawia oblodzone ślady noszące jeszcze piętno jej grożącego palca.

Minionego Sylwestra spędziliśmy właśnie tam. Ze znajomymi fanami taplania się w błocie po klamki. Ale zanim przyjechali na swych lśniących stalowych rumakach, był piątek. My z parą znajomych i ich małą księżniczką przyjechaliśmy już w czwartek. Ja w początkowej fazie zapalenia krtani (na tym się skończyło) i licho wie czego jeszcze (co udało mi się przewalczyć). Piątkowy poranek przywitał mnie drapaniem w gardle i łamaniem w kościach. Już chciałam zostać w pokoju, pod dwiema warstwami kołder i kocykiem… Mąż z kumplem wybierali się na okoliczny szczyt Smerekiem zwany, na którą to wyprawę ja również zdeklarowałam się poprzedniego wieczora. W przypływie hardości serca i niczym nieuzasadnionego optymizmu stwierdziłam, że przecież nie spędzę mojego wymarzonego Sylwestra-w-Bieszczadach leżąc w częściowej rozsypce w miejscu czasowego odosobnienia. W końcu, czym może być okoliczna górka? Właściwie, to można by zapiąć sanki i poszlibyśmy w komplecie. No ale poszliśmy w trójkę.
Mówiąc w skrócie i dość ogólnie – trasa okazała się być nieco ambitniejszą niż wynikało z moich wstępnych kalkulacji.

Początkowo-standardowo szliśmy sobie laskiem, jak na, nie przymierzając, Luboń. Podejścia mniej lub bardziej wymagające, ale nic czego nie mogłabym się spodziewać. W pewnym momencie okoliczności przyrody zaczęły jednak robić bardziej imponujące wrażenie. Wokół rozlała się mgła, a właściwie chyba chmura snująca się pomiędzy smukłymi wysokimi bukami. Mróz zacisnął wszystko w swej nieustępliwej garści wywołując głuche trzeszczenie przypominające odgłosy łamiących się konarów. Na szczęście nic nam na głowy nie spadło, ale otaczający nas woal mętnej ciszy potęgował tylko odczucie grozy. Panowie kompletnie zignorowali majestat Matki Natury, ale ja czułam się jak w pradawnej świątyni i nie miałam odwagi głośniej się odezwać, żeby nie zakłócić tego misterium. Udało mi się nakłonić męża do chwili kontemplacji i ruszyliśmy dalej. Po wyjściu z lasu spotkaliśmy grupkę turystów, która wspominała coś o silnym wietrze i niezapomnianych wrażeniach. Przyznam, że czułam się niezbyt bojowo i chciałam grzecznie rozpocząć wędrówkę w dół, tą samą drogą. Kolega Błotniak namówił mnie jednak na próbę wejścia używając argumentu, że być może szlak na Wetlinę okaże się być szybszy. Pamiętając jak przez mgłę krótkie poranne uwagi właścicielki pensjonatu, w którym się zatrzymaliśmy, żywiłam nikłą nadzieję, że Błotniak może mieć rację.

No i popełzliśmy. Było wietrznie, ale nie nieznośnie. Ograniczona widoczność wykluczała oszacowanie odległości do celu. Szliśmy więc nieomal po omacku. Po pewnym czasie wtarabaniliśmy się chyba na szczyt. Wnioskowałam po szalonym pędzie wiatru, który przetaczał się w tym miejscu niezbyt przejęty naszym istnieniem. Niestety nic nie wskazywało na to, żeby miał to być koniec naszej wspinaczki. Choć właściwie nie wspinaliśmy się już zbytnio. Szczyt nie był jednak szczytem tylko grzbietem, a to znacznie zmieniało naszą sytuację. Szliśmy mimo to dalej niezrażeni przeciwnościami losu. Wtem moim oczom ukazał się krzyż, który miał być, i na szczęście był, celem naszej podróży. A właściwie półmetkiem.

Poprosiliśmy Błotniaka o zrobienie nam symbolicznej foteczki i już na etapie wyjmowania aparatu pożałowałam tego pomysłu. Palce w ułamku sekundy zamieniały się w sopelki lodu i bałam się, że za silniejszym dotknięciem ułamią się i polecą tańcować z wichrem. Gdy już heroicznie odwdzięczyłam się Błotniakowi robiąc i jemu zdjęcie, krzyczałam z bólu i wstępnego żalu po odmrożonych palcach. Rzuciliśmy się pędem do odwrotu, a właściwie to do dalszej podróży. Na przełęczy okazało się, że do tej pory to było całkiem lekko i przyjemnie, bo wiatr wiał względnie w plecy. Teraz wiał w twarz. Przyjęliśmy to na klatę i nie zastanawiając się długo rozpoczęliśmy marsz w dół z nadzieją wypatrując lasu. Szczęśliwie pojawił się nader prędko. A przynajmniej prędzej niż zrobiłby to, gdybyśmy wracali tą samą drogą. Jak domniemywam.



Z dalszej przeprawy niewiele pamiętam. Tuptaliśmy miarowo w dół z cichą nadzieją, że już niedaleko. Do drogi dotarliśmy wraz ze zmierzchem. Gdy znajomy Inny Błotniak przyjechał w miejsce, z którego miał nas zabrać właśnie zapadał zmrok. Ja szczęśliwie przetrwałam tą wyprawę, jak również dzień, wieczór i noc następną. Zapalenie krtani objawiło się mym melodyjnym pianiem dopiero w niedzielę Noworoczną. Tym sposobem spędziliśmy niezapomnianego Sylwestra-w-Bieszczadach obiecując sobie wrócić w to miejsce w lecie w celu porównania wrażeń ze szlaku