6 stycznia 2012

Oddech lasu... na karku...

Czy krople mgły
To twoje łzy?
Podobno, czasem bywasz smutny
Jeżeli tak,
Przyjdź tu choć raz
Posłuchaj jak oddycha las…



Nastało wilgotne przedwiośnie bezpośrednio po jesiennych słotach i pluchach. Ehh… I gdzie ta mroźna, trzeszcząca i skrząca się bielą Królowa?
W Bieszczadach. Na szczytach obrała sobie trony. Na zboczach roztacza puchowe dywany. U podnóży zostawia oblodzone ślady noszące jeszcze piętno jej grożącego palca.

Minionego Sylwestra spędziliśmy właśnie tam. Ze znajomymi fanami taplania się w błocie po klamki. Ale zanim przyjechali na swych lśniących stalowych rumakach, był piątek. My z parą znajomych i ich małą księżniczką przyjechaliśmy już w czwartek. Ja w początkowej fazie zapalenia krtani (na tym się skończyło) i licho wie czego jeszcze (co udało mi się przewalczyć). Piątkowy poranek przywitał mnie drapaniem w gardle i łamaniem w kościach. Już chciałam zostać w pokoju, pod dwiema warstwami kołder i kocykiem… Mąż z kumplem wybierali się na okoliczny szczyt Smerekiem zwany, na którą to wyprawę ja również zdeklarowałam się poprzedniego wieczora. W przypływie hardości serca i niczym nieuzasadnionego optymizmu stwierdziłam, że przecież nie spędzę mojego wymarzonego Sylwestra-w-Bieszczadach leżąc w częściowej rozsypce w miejscu czasowego odosobnienia. W końcu, czym może być okoliczna górka? Właściwie, to można by zapiąć sanki i poszlibyśmy w komplecie. No ale poszliśmy w trójkę.
Mówiąc w skrócie i dość ogólnie – trasa okazała się być nieco ambitniejszą niż wynikało z moich wstępnych kalkulacji.

Początkowo-standardowo szliśmy sobie laskiem, jak na, nie przymierzając, Luboń. Podejścia mniej lub bardziej wymagające, ale nic czego nie mogłabym się spodziewać. W pewnym momencie okoliczności przyrody zaczęły jednak robić bardziej imponujące wrażenie. Wokół rozlała się mgła, a właściwie chyba chmura snująca się pomiędzy smukłymi wysokimi bukami. Mróz zacisnął wszystko w swej nieustępliwej garści wywołując głuche trzeszczenie przypominające odgłosy łamiących się konarów. Na szczęście nic nam na głowy nie spadło, ale otaczający nas woal mętnej ciszy potęgował tylko odczucie grozy. Panowie kompletnie zignorowali majestat Matki Natury, ale ja czułam się jak w pradawnej świątyni i nie miałam odwagi głośniej się odezwać, żeby nie zakłócić tego misterium. Udało mi się nakłonić męża do chwili kontemplacji i ruszyliśmy dalej. Po wyjściu z lasu spotkaliśmy grupkę turystów, która wspominała coś o silnym wietrze i niezapomnianych wrażeniach. Przyznam, że czułam się niezbyt bojowo i chciałam grzecznie rozpocząć wędrówkę w dół, tą samą drogą. Kolega Błotniak namówił mnie jednak na próbę wejścia używając argumentu, że być może szlak na Wetlinę okaże się być szybszy. Pamiętając jak przez mgłę krótkie poranne uwagi właścicielki pensjonatu, w którym się zatrzymaliśmy, żywiłam nikłą nadzieję, że Błotniak może mieć rację.

No i popełzliśmy. Było wietrznie, ale nie nieznośnie. Ograniczona widoczność wykluczała oszacowanie odległości do celu. Szliśmy więc nieomal po omacku. Po pewnym czasie wtarabaniliśmy się chyba na szczyt. Wnioskowałam po szalonym pędzie wiatru, który przetaczał się w tym miejscu niezbyt przejęty naszym istnieniem. Niestety nic nie wskazywało na to, żeby miał to być koniec naszej wspinaczki. Choć właściwie nie wspinaliśmy się już zbytnio. Szczyt nie był jednak szczytem tylko grzbietem, a to znacznie zmieniało naszą sytuację. Szliśmy mimo to dalej niezrażeni przeciwnościami losu. Wtem moim oczom ukazał się krzyż, który miał być, i na szczęście był, celem naszej podróży. A właściwie półmetkiem.

Poprosiliśmy Błotniaka o zrobienie nam symbolicznej foteczki i już na etapie wyjmowania aparatu pożałowałam tego pomysłu. Palce w ułamku sekundy zamieniały się w sopelki lodu i bałam się, że za silniejszym dotknięciem ułamią się i polecą tańcować z wichrem. Gdy już heroicznie odwdzięczyłam się Błotniakowi robiąc i jemu zdjęcie, krzyczałam z bólu i wstępnego żalu po odmrożonych palcach. Rzuciliśmy się pędem do odwrotu, a właściwie to do dalszej podróży. Na przełęczy okazało się, że do tej pory to było całkiem lekko i przyjemnie, bo wiatr wiał względnie w plecy. Teraz wiał w twarz. Przyjęliśmy to na klatę i nie zastanawiając się długo rozpoczęliśmy marsz w dół z nadzieją wypatrując lasu. Szczęśliwie pojawił się nader prędko. A przynajmniej prędzej niż zrobiłby to, gdybyśmy wracali tą samą drogą. Jak domniemywam.



Z dalszej przeprawy niewiele pamiętam. Tuptaliśmy miarowo w dół z cichą nadzieją, że już niedaleko. Do drogi dotarliśmy wraz ze zmierzchem. Gdy znajomy Inny Błotniak przyjechał w miejsce, z którego miał nas zabrać właśnie zapadał zmrok. Ja szczęśliwie przetrwałam tą wyprawę, jak również dzień, wieczór i noc następną. Zapalenie krtani objawiło się mym melodyjnym pianiem dopiero w niedzielę Noworoczną. Tym sposobem spędziliśmy niezapomnianego Sylwestra-w-Bieszczadach obiecując sobie wrócić w to miejsce w lecie w celu porównania wrażeń ze szlaku