30 maja 2013

Deszcz jest dobry...

Czy widziałeś kiedyś deszcz? Ale czy widziałeś go naprawdę? Z bliska. Wielkie nabrzmiałe krople z impetem roztrzaskujące się o płatki nagietków.
A widziałeś jak mży? Leciutka mgiełka opadająca na świat. Otulająca wszystko szczelnie i delikatnie wilgotną warstwą. Sperla się i spływa w zagłębienia liści tworząc malutkie źródełka.
I czy stanąłeś kiedyś w prawdzie ulewy? Czułeś jak gasi pożar twoich rozbieganych myśli. Spływa za uszami, po karku, wzdłuż kręgosłupa. A ty prostujesz się, wciągasz głębiej powietrze. I po raz pierwszy rozumiesz czym jest chrzest.
Deszcz jest dobry.

10 maja 2013

Wieczory są kojące...

Ciemno już. Nie zauważyłam kiedy zapadł zmrok. Ucichły kosiarki. Zgasły ogniska. Między drzewami w sadzie unosi się po nich spłowiały dym. Rachityczny płomień świecy jest tylko małą jaśniejszą kropką i właściwie chyba chce zgasnąć.

Małż pojechał wędkować na okoliczność pępkówki. Jasno z tego wynika, że wróci jutro. Sama więc zjadłam grillowaną cukinię na tarasie. Potem spędziłam jakiś czas nad miłą lekturą. Gdy zrobiło się zbyt ciemno na czytanie z kartek, odwiedziłam kilka miejsc w sieci i trafiłam tu – do siebie. I naprawdę nie wiem, kiedy skończył się dzień. 

Choć muszę przyznać, że od jakiegoś tygodnia dni kończą się przyjemnie. A to dlatego, że staram się maksymalnie wydłużać wieczory. Mieć czas na siedzenie w ogrodzie z mężem lub książką. Lub po prostu siedzenie.
W ogóle chyba wszystko zaczyna zmierzać w dobrym kierunku. Rano jem krótkie choć niespieszne śniadanie i z kubkiem herbaty schodzę do pracowni. Pracownia nie jest tym, do czego przywykły czytelniczki wnętrzarskich i artystycznych blogów. To pracownia psychologiczna – badania kierowców, operatorów itp. To mój zawód. Chcę go wykonywać. Dlatego postanowiłam zacząć stwarzać pozory. Schodzę więc codziennie do tejże pracowni i spędzam tam przyzwoite cztery godziny. Porządkuję dokumenty, testy, przygotowuję rejestry, karty badania, ankiety. Oswajam aparaturę i miejsce. Wolę zaczynać pomału. Tak, żeby zacierały się granice tego, co przed i tego, co po.

Podobnie jest z domem. Ciągle jeszcze mieszkamy na poddaszu, ale pomału oswajam nasze nowe miejsce. Przenoszę niektóre kuchenne sprzęty i naczynia. Na ścianach wieszam już jakieś obrazy i szkice. Przy książkach kucharskich stoi anioł, "Duch Kominowy" - oczywiście przy kominie. Stolik na tarasie zawsze przykrywam obrusem. I cieszę się tym, że do obiadu czy kolacji mogę usiąść na świeżym powietrzu i patrzeć jak żyje mój ogród. Uczę się zastępować żal wdzięcznością. Staram, się nie myśleć o tym, że to nie my mieliśmy tu mieszkać, ale z czułością wspominać tych, dzięki którym możemy tu mieszkać. Próbuję zapomnieć, że odeszli zbyt wcześnie. Chcę pamiętać, że byli dla mnie dobrzy i dali mi wspaniałego męża, z którym chcę dbać o dom, który też nam dali. I ogród.

Tego mi tak bardzo brakowało. Żeby móc usiąść na zewnątrz i być jednością ze światem. Nie ograniczana przez dach i ściany. Mieć to na wyciągnięcie ręki. W każdej chwili. Taki mały prywatny luksus w zasięgu jednych drzwi. Tarasowych. Nawet jeśli powietrze pachnie dymem, a nie bzem, a dookoła słychać szum samochodów zamiast świerszczy.

Nie wiem czy tak właśnie miało być. Wiem, że muszę zadbać o to, żeby było dobrze tak, jak jest. Samo się nie zrobi ;)