Zauważyłam, że piszę głównie w okresach słomianego wdowieństwa. Jakoś mnie taki czas odpowiednio nastraja. Tym razem, niech więc też tak będzie.
Nigdy tego nie robiłam, a i teraz jest już trochę po niewczasie, ale spróbuję podsumować miniony rok. Bez zbędnych wstępów, przejdę od razu do rzeczy.
Już niemal rok temu zrezygnowałam z noszenia dumnego miana Kobiety Bezrobotnej na rzecz tzw. „zastępstwa”. Perspektywa dobra – co najmniej pół roku pracy W ZAWODZIE. Cały luty szczęśliwie spędziłam realizując się w owym zawodzie, po czym okazało się, że sytuacja firmy pogorszyła się nagle i drastycznie w związku z czym nieobecność „zastępowanej” jest im na rękę, natomiast obecność „zastępującej” już mniej. Coś o tym pisałam swego czasu, więc nie będę się nad tym rozpisywać.
Pech chciał, że dzięki temu epizodowi jako Kobieta Pracująca, byłam ponownie zbyt krótko Kobietą Bezrobotną (to, że przed tym „niechlubnym” miesiącem przez rok pozostawałam członkiem szlachetnej społeczności Bezrobotnych jest w tym przypadku zupełnie bez znaczenia) nie mogłam ubiegać się o dofinansowanie własnej działalności z Urzędu Pracy. I tak z Kobiety Bezrobotnej, poprzez Kobietę Pracującą, stałam się Kobietą Na Utrzymaniu Męża. W następstwie tych wypadków postanowiliśmy z rzeczonym mężem dofinansować moja własną działalność tzw. pieniędzmi z wesela. Ten plan ciągle wprowadzamy w życie.
Tej wiosny rozpakowało się kilka paczuszek i powitaliśmy na tym – podobno – najlepszym ze światów Zuzię, Igora, Kacpra i Zuzię, z czego Kacper to nasz siostrzeniec, cudowne, radosne słoneczko, które było nam w tym roku bardzo potrzebne.
Wciąż nie potrafię o tym pisać, ale czuję, że chcę. W sierpniu nagle zmarła moja teściowa. Nieraz wydaje mi się, że tyko wyjechała gdzieś na dłużej i jak wróci opowiemy jej o wszystkim, co się działo. Te myśli, a raczej nanomyśli, takie błyski, których bolesną fałszywość pojmuję zanim do końca wybrzmi ich sens. Te myśli nachodzą mnie nawet, jak oglądam nową podłogę w Jej domu lub wybieram fronty do nowych szafek w Jej kuchni. Bo opuszczamy nasze poddasze, żeby zamieszkać te dziesięć metrów obok, w Jej domu. Wszystko nie tak.
Bardzo chciałam mieć dom, ogród. Lubiłam nasze poddasze, ale marzyłam o prawdziwym domu z werandą, warzywnikiem, sadem i kwiatami w ogrodzie. Rysowałam plany. Tłumaczyłam, że to tylko taki weekendowy, letniskowy. Ale chciałam w nim mieszkać. Miał mieć spiżarnię, piwnicę-ziemiankę i garderobę w sypialni. I teraz większość z tych rzeczy będę mieć. Ale nie wiem jak się z nich cieszyć.
Czasem myślę sobie, że nie można się pogodzić ze śmiercią bliskiej osoby. Po prostu się nie da. To co napiszę zabrzmi brutalnie, ale mam na ten temat pewną teorię. Wszystko zaczyna się od rozpaczy. Trwa to dłużej lub krócej, zależy od sposobu przeżywania danej osoby. Potem te uczucia się wypalają lub sami próbujemy je wygasić. Musimy przecież dalej jakoś funkcjonować. Nigdy, tak mocno, jak minionego lata, nie dotarła do mnie głęboka prawda banalnych słów, że życie toczy się dalej. Więc staramy się odciąć od tego bólu odsuwając od siebie wszystkie wspomnienia. Odcinając, odkreślając, zamykając na najbardziej niepozorny klucz, żeby łatwiej go było zgubić. I zaczynamy zapominać. Ale nie zapominamy. Myślę, że chodzi o coś innego. Próbujemy sobie wyobrazić, że tej osoby nigdy nie było. Że to nie ona mieszkała w tym domu. Że to nie od niej te zielone szklanki. Że to nie jej okulary na biurku…
Tak myślę. Myślę, że ja tak mam. Że jest we mnie taka mieszanka. Jakby ta osoba, która odeszła, tak naprawdę nigdy nie istniała, a ta która istnieje nigdy nie odeszła. Wyjechała tylko… Na długo… Ale wróci… I może zdążę jeszcze zapytać, czy mogę mówić do niej mamo…
Na szczęście jest Kacper. Pogodny roześmiany robaczek. Dumny posiadacz czterech zębów. Ostatnio opanował unoszenie podwozia na tyle, że z pełzania przeszedł na wyższy lewel. Teraz raczkuje i wygląda wtedy jak rasowy żuczek. Jest cudowny.
A w kalendarzu znów styczeń. Ja ciągle jestem Kobietą Na Utrzymaniu Męża. W sprawie mojej własnej działalności mniej więcej od lipca nic się nie ruszyło. Zostało już bardzo niewiele, ale są to sprawy ode mnie w znacznym stopniu niezależne. Liczę, że do końca lutego uda się je domknąć.
Myślę, że do tego czasu wprowadzimy się też do domu. Chcieliśmy zrobić mały remont, ale oczywiście podeszliśmy niezbyt realistycznie do tematu. To miała być „tylko” zmiana podłogi i nowe szafki w kuchni. Żeby się poczuć bardziej, jak u siebie. Kuchnia to małe miki, ale podłoga w tej kuchni… I w salonie… I w jadalni… I w przedpokoju… Podłoga, mówiąc krótko, była w płytkach. I te płytki postanowiliśmy skuć. A potem jeszcze klej. I trochę posadzki, jak się okazało, nie do końca potrzebnie. Siłą własnych mięśni i pożyczonych drobnych maszyn i narzędzi demolujących. Gdy już się przez to przebiliśmy, a na pobojowisko wkroczyli fachowcy, prace nabrały nieco tempa. Dlatego prognozy są obiecujące.
I tą pozytywną myślą skończę na dziś, życząc sobie, żeby ten rok był lepszy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz