Piątek przyniósł wiadomości złe i dobre.
Dobrze jest z Olą. Rośnie dziewczyna podręcznikowo. W ogóle nie odczuwa cukrzycy matki. Dobrze - wystarczy, że matka ją odczuwa ;)
Źle jest z Cotą. Jak widać, kilka dni się zbierałam, żeby o tym napisać i ciągle jest mi tak samo ciężko. Średnio zadowalające efekty kroplówek nie utrzymały się nawet tydzień. Piątkowe wyniki były gorsze od tych sprzed rozpoczęcia leczenia. W dodatku Kocinka od dwóch dni nic nie jadła.
Podjęliśmy decyzję, że nie będziemy ratować jej za wszelką cenę. Szczególnie, że jak nie na nerki, to jeszcze szybciej padnie z głodu. Małż zrobił zapas tuńczyka i niezdrowych, ale jakże smacznych saszetek. Wiem, wykańczamy tym robaczka. Ale chcemy, żeby to jej króciutkie życie jakie ma przed sobą było dla niej radosne. I tak je jak wróbelek. Dużo śpi. Codziennie wymiotuje. Ale potrafi też jeszcze trochę poszaleć, pozaczepiać Kreskę.
Staram się jakoś trzymać dla Oli, ale niespecjalnie mi idzie. Czasem myślę, że już dam radę. Że przecież było jej u nas dobrze. Że gdyby żyła jeszcze dziesięć lat, to wcale nie byłoby łatwiej. Ale kiedy patrzę na nią, jak zwinięta w kłębek zasypia na małżowych kolanach i jest taka drobniutka, że prawie jej nie widać...
Wyobrażam sobie, że to nieprawda. Nie znajduję lepszego sposobu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz