Pada śnieg, pada śnieg,
dzwonią dzwonki sań…
No może trochę przesadzam. Ale na moim dachu leży całkiem autentyczny śnieg. Nie da się ukryć, że czuć już zimę. Kocica wgapia się tradycyjnie w przejeżdżające auta. Poranny obchód musi się odbyć. Dopiero wtedy można poleniuchować przez resztę dnia. Mysz się leni odwrotnie. Troszkę do śniadania, a potem biorę się do pracy. Dziś akurat małe zakupy przed południem, na okoliczność nadchodzącej zimy, czyli ciepła kurteczka. W tym roku, po raz pierwszy od czasów dzieciństwa, udało mi się znaleźć ciepłe zimowe buty. Do eleganckiego płaszcza się może nie nadają, ale są całkiem zgrabne w towarzystwie kurtki. Wobec powyższego, pełna optymizmu, ruszam na polowanie Życzcie mi powodzenia
25 listopada 2010
26 października 2010
Chwile spokojności...
Ech ta złośliwość rzeczy martwych. Cały długi post postanowił się zniknąć, a ja biję się z myślami czy walczyć z nim drugi raz. To może w skrócie, mającym w potencjalności bycie długim.
Mysz jest magistrą psychologii. Pracę jakimś cudem doskrobałam i obroniłam. Dnia pamiętnego, 20 października, w środę. Szczęściem ogromnym wylosowałam pytania z zakresu studiów, na które umiałam odpowiedzieć i już dalej nie mogło być źle. Po kilku grzecznościach ze strony przewodniczącego Brzytwy, uśmiechach i uprzejmościach promotora Maciusia oraz miłych wspominkach i komplementach z ust recenzentki Sikorki, wracałam do domu, jako Pani z Tytułem.
Dzień ów wspominać będę miło choć jak przez mgłę, w przeciwieństwie do dni poprzedzających, ociekających nadmiarem kortyzolu i spętanych nerwami naprężonymi do granic możliwości. Resztę dnia spędziłam na czynnościach bezsensownych, jak spanie dla zabicia czasu.
Na czwartek zaplanowałam wypad „na ciucha”, który chodził za mną już od co najmniej miesiąca. Plany te realizowałam skrupulatnie przez bite sześć godzin. Jeszcze nigdy nie wydałam tyle kasy na rzeczy, które indywidualnie kosztują przeciętnie 10 zł.
Tego dnia odkryłam, że jestem oazą spokoju. Zadzwoniła Panna M., która broni się dnia pamiętnego, 10 listopada, niewiadomego mi dnia tygodnia. Spostrzeżenia moje dotyczące własnego tembru głosu, jego wysokości, głośności i szybkości mówienia były zgoła odmienne od świeżych jeszcze wspomnień rozmów na podobne tematy toczonych dnia uprzedniego. Zaczęło do mnie docierać, że już naprawdę „po”.
Piątek i sobota upłynęła mi bardzo produktywnie, aczkolwiek dość monotonnie, z żelazkiem w ręku przed odbiornikiem telewizyjnym. Włączonym.
Niedziela była piękna. Nie tylko ja to zauważyłam, dlatego znalezienie miejsca parkingowego bliżej centrum było gimnastyką nie lada. Niemniej, zanim do centrum, skierowaliśmy wraz z Księciem swe koła i kroki pod Halę Targową, na tak zwaną Niedzielną Szperę. Choć cenniki krakowskich handlarzy coraz częściej sprawiają wrażenie nieporozumienia, udało mi się wyłowić kilka fajnych drobiazgów. Może ktoś wie jak usunąć systematycznie przypalany brud z emaliowanego czajniczka?
Tak miło rozpoczęty dzień kontynuowaliśmy spacerem i obiadkiem w okolicach centrum. Zakończyłam go natomiast w towarzystwie Kruszynki, czyli słusznej budowy kolegi z liceum. Czas upłynął nam nader przyjemnie i szybko. Ostatecznie stanęło na tym, że mam osobistego kosmetologa.
W poniedziałek powróciłam w rodzinne pielesze. Niedługo po mnie zjawiła się Cioteczka z Wujaszkiem, którego uwielbia moja Rodzicielka, bo po prawdzie to jest bardziej jej Wujaszek W związku z powyższym, dziś mysz drajwuje obwożąc Wujostwo po rodzince.
A teraz mam chwilę dla siebie i chyba wykorzystam ją na sen Branoc.
Mysz jest magistrą psychologii. Pracę jakimś cudem doskrobałam i obroniłam. Dnia pamiętnego, 20 października, w środę. Szczęściem ogromnym wylosowałam pytania z zakresu studiów, na które umiałam odpowiedzieć i już dalej nie mogło być źle. Po kilku grzecznościach ze strony przewodniczącego Brzytwy, uśmiechach i uprzejmościach promotora Maciusia oraz miłych wspominkach i komplementach z ust recenzentki Sikorki, wracałam do domu, jako Pani z Tytułem.
Dzień ów wspominać będę miło choć jak przez mgłę, w przeciwieństwie do dni poprzedzających, ociekających nadmiarem kortyzolu i spętanych nerwami naprężonymi do granic możliwości. Resztę dnia spędziłam na czynnościach bezsensownych, jak spanie dla zabicia czasu.
Na czwartek zaplanowałam wypad „na ciucha”, który chodził za mną już od co najmniej miesiąca. Plany te realizowałam skrupulatnie przez bite sześć godzin. Jeszcze nigdy nie wydałam tyle kasy na rzeczy, które indywidualnie kosztują przeciętnie 10 zł.
Tego dnia odkryłam, że jestem oazą spokoju. Zadzwoniła Panna M., która broni się dnia pamiętnego, 10 listopada, niewiadomego mi dnia tygodnia. Spostrzeżenia moje dotyczące własnego tembru głosu, jego wysokości, głośności i szybkości mówienia były zgoła odmienne od świeżych jeszcze wspomnień rozmów na podobne tematy toczonych dnia uprzedniego. Zaczęło do mnie docierać, że już naprawdę „po”.
Piątek i sobota upłynęła mi bardzo produktywnie, aczkolwiek dość monotonnie, z żelazkiem w ręku przed odbiornikiem telewizyjnym. Włączonym.
Niedziela była piękna. Nie tylko ja to zauważyłam, dlatego znalezienie miejsca parkingowego bliżej centrum było gimnastyką nie lada. Niemniej, zanim do centrum, skierowaliśmy wraz z Księciem swe koła i kroki pod Halę Targową, na tak zwaną Niedzielną Szperę. Choć cenniki krakowskich handlarzy coraz częściej sprawiają wrażenie nieporozumienia, udało mi się wyłowić kilka fajnych drobiazgów. Może ktoś wie jak usunąć systematycznie przypalany brud z emaliowanego czajniczka?
Tak miło rozpoczęty dzień kontynuowaliśmy spacerem i obiadkiem w okolicach centrum. Zakończyłam go natomiast w towarzystwie Kruszynki, czyli słusznej budowy kolegi z liceum. Czas upłynął nam nader przyjemnie i szybko. Ostatecznie stanęło na tym, że mam osobistego kosmetologa.
W poniedziałek powróciłam w rodzinne pielesze. Niedługo po mnie zjawiła się Cioteczka z Wujaszkiem, którego uwielbia moja Rodzicielka, bo po prawdzie to jest bardziej jej Wujaszek W związku z powyższym, dziś mysz drajwuje obwożąc Wujostwo po rodzince.
A teraz mam chwilę dla siebie i chyba wykorzystam ją na sen Branoc.
21 września 2010
O złym czuciu się...
Małe dzieci już mrużą oczka,
małym dzieciom już chce się spać
już do okien zagląda nocka
będzie nam cicho śpiewać i grać…
Mysz nie najlepiej się odczuwa. Znaczy się swą psychofizyczną naturę odczuwa jako przygaszoną, osłabioną, przycupniętą pod kocykiem. Myśl, zazwyczaj lotna, nie daje sobie rady z koncentracją, a ciało, z reguły bez zarzutu, nie znajduje w sobie energii. Co robić?
Tydzień na oddanie magisterki został, a powiedzieć o niej, że jest skończona, to jak powiedzieć, że księżyc jest z ementalera.
A do tego jest postanowienie, że najpierw magisterka, potem blogowanie. Tak więc wspominki z wakacyjnej podróży najwcześniej za tydzień, a może za trzy – cztery. Bo obrona dopiero 13-go.
Tymczasem, poproszę do łóżka zanieść mysz, herbatkę z sokiem i cytryną wsunąć w łapkę, utulić i zostawić do rana.
małym dzieciom już chce się spać
już do okien zagląda nocka
będzie nam cicho śpiewać i grać…
Mysz nie najlepiej się odczuwa. Znaczy się swą psychofizyczną naturę odczuwa jako przygaszoną, osłabioną, przycupniętą pod kocykiem. Myśl, zazwyczaj lotna, nie daje sobie rady z koncentracją, a ciało, z reguły bez zarzutu, nie znajduje w sobie energii. Co robić?
Tydzień na oddanie magisterki został, a powiedzieć o niej, że jest skończona, to jak powiedzieć, że księżyc jest z ementalera.
A do tego jest postanowienie, że najpierw magisterka, potem blogowanie. Tak więc wspominki z wakacyjnej podróży najwcześniej za tydzień, a może za trzy – cztery. Bo obrona dopiero 13-go.
Tymczasem, poproszę do łóżka zanieść mysz, herbatkę z sokiem i cytryną wsunąć w łapkę, utulić i zostawić do rana.
4 sierpnia 2010
Schizofreniczna przeprowadzka...
Umilkły już ptaki w gniazdach cicho siedzą.
Świat czeka w napięciu z licem pociemniałym.
Zbudziły się biesy z driadami tańczą…
Mysz Domowa urządza się pomalutku. Ale zaprasza już miłych gości:
Mysi Domek
Mysz Polna tu zostaje i będzie Was dalej raczyć swymi wynurzeniami i wspominkami na temat przygód mniej lub bardziej karkołomnych
Ostatnią z przygód jest pobyt w mysim Domu Rodzinnym, w innym miejscu zwanym Mysimi Włościami. Podróż odbyta przeciągiem upłynęła pod znakiem filmu, książki i braku zasięgu, plus piętnaście minut spóźnienia gratis od firmy Z filmu nic nie słyszałam w tym stukocie, książka mnie jeszcze nie wciągnęła, a brak zasięgu to brak zasięgu. Przemyśleń też brak z tej podróży. Ale liczy się to, że dotarłam. Rodzicielka wyszła mi na spotkanie Jak miło. Bracik i Głowa Rodziny zawsze czekają w samochodzie, leniuchy jedne W domku czekała stęskniona Siwa Babcia i tysiące kwiatów kwitnących w rodzimym ogrodzie.
Po zaspokojeniu ciekawości obu szanownych kobietek, czcigodnych członkiń mej rodziny – każdej z osobna – ruszyłam w kierunku znanego mi od pieluch domostwa, młodszej mej Zołzy-Siostry, z którą rzadko nadajemy na tych samych falach, ale nie przeszkadza nam to rozmawiać długo i o wszystkim. Wieczór zakończył się długą posiadówką w altance, w towarzystwie Rodzicieli To w poniedziałek. A we wtorek…
No cóż, we wtorek nie przemęczałam się jakoś bardzo, choć wyznać muszę, Wysoki Sądzie, skosiłam trawnik, czego nie zwykłam czynić. Musze jednak powiedzieć prawdę – jestem z tego niezwykle dumna, a i trawka nie narzeka.
Wieczór również upłynął miło, w pobliskiej Miejscowości Wypoczynkowej. Towarzystwo przyjaciela mego, Pana Ka i jego znajomych, mnie również znanych, było nader sympatyczne. Woda w zalewie wyjątkowo ciepła, a małe piwko szczególnie smaczne. Tylko komary mi nie odpuściły. :/
A dziś jest nowy dzień. Rześki, mokry, spokojny. Po ostatnich upałach fantastyczny. Niech trwa…
Ps. Tak na marginesie, to mysz nie jest schizofreniczką Lubi tylko różne rzeczy, które nie zawsze do siebie pasują. ;)
EDIT:
27.02.2012r.
I po schizofrenii. Domowy blog, aż tak mnie nie pochłonął i umarł śmiercią prawie naturalną. ;)
Świat czeka w napięciu z licem pociemniałym.
Zbudziły się biesy z driadami tańczą…
Mysz Domowa urządza się pomalutku. Ale zaprasza już miłych gości:
Mysi Domek
Mysz Polna tu zostaje i będzie Was dalej raczyć swymi wynurzeniami i wspominkami na temat przygód mniej lub bardziej karkołomnych
Ostatnią z przygód jest pobyt w mysim Domu Rodzinnym, w innym miejscu zwanym Mysimi Włościami. Podróż odbyta przeciągiem upłynęła pod znakiem filmu, książki i braku zasięgu, plus piętnaście minut spóźnienia gratis od firmy Z filmu nic nie słyszałam w tym stukocie, książka mnie jeszcze nie wciągnęła, a brak zasięgu to brak zasięgu. Przemyśleń też brak z tej podróży. Ale liczy się to, że dotarłam. Rodzicielka wyszła mi na spotkanie Jak miło. Bracik i Głowa Rodziny zawsze czekają w samochodzie, leniuchy jedne W domku czekała stęskniona Siwa Babcia i tysiące kwiatów kwitnących w rodzimym ogrodzie.
Po zaspokojeniu ciekawości obu szanownych kobietek, czcigodnych członkiń mej rodziny – każdej z osobna – ruszyłam w kierunku znanego mi od pieluch domostwa, młodszej mej Zołzy-Siostry, z którą rzadko nadajemy na tych samych falach, ale nie przeszkadza nam to rozmawiać długo i o wszystkim. Wieczór zakończył się długą posiadówką w altance, w towarzystwie Rodzicieli To w poniedziałek. A we wtorek…
No cóż, we wtorek nie przemęczałam się jakoś bardzo, choć wyznać muszę, Wysoki Sądzie, skosiłam trawnik, czego nie zwykłam czynić. Musze jednak powiedzieć prawdę – jestem z tego niezwykle dumna, a i trawka nie narzeka.
Wieczór również upłynął miło, w pobliskiej Miejscowości Wypoczynkowej. Towarzystwo przyjaciela mego, Pana Ka i jego znajomych, mnie również znanych, było nader sympatyczne. Woda w zalewie wyjątkowo ciepła, a małe piwko szczególnie smaczne. Tylko komary mi nie odpuściły. :/
A dziś jest nowy dzień. Rześki, mokry, spokojny. Po ostatnich upałach fantastyczny. Niech trwa…
Ps. Tak na marginesie, to mysz nie jest schizofreniczką Lubi tylko różne rzeczy, które nie zawsze do siebie pasują. ;)
EDIT:
27.02.2012r.
I po schizofrenii. Domowy blog, aż tak mnie nie pochłonął i umarł śmiercią prawie naturalną. ;)
16 lipca 2010
Uleje, usiece...
Czasem nagle smutniejesz
to jakby dnia ubywa
i nie wiem jak Ci pomóc…
Powietrze jest w końcu umyte i świeże – leje. Słońce hardo panoszy się pomiędzy chmurami, ale kropelkom nic a nic to nie przeszkadza w porannym desancie. Do okien unosi się zapach zmęczonego, mokrego asfaltu. Może gdzieś w tej chwili pokazała się tęcza.
…puszczam więc wtedy latawce
ze śmiechu mego śmieszne
i znowu dnia przybywa
powietrze staje się lżejsze
i lżejsza staje się wędrówka
z plecakiem wciąż coraz cięższym
nad domem przysiadła tęcza
na nieba niebieskiej gałęzi…
Kocica poszczekuje sobie cichutko do przejeżdżających samochodów, a ja cieszę się ostatnimi kropelkami stukającymi o szybę.
********************************************************************
Mysz Domowa pomalutku wyprowadza się z tego bloga. Wije już sobie gniazdko w innym miejscu. Jak się troszeczkę urządzi to wszystkich zaprosi
to jakby dnia ubywa
i nie wiem jak Ci pomóc…
Powietrze jest w końcu umyte i świeże – leje. Słońce hardo panoszy się pomiędzy chmurami, ale kropelkom nic a nic to nie przeszkadza w porannym desancie. Do okien unosi się zapach zmęczonego, mokrego asfaltu. Może gdzieś w tej chwili pokazała się tęcza.
…puszczam więc wtedy latawce
ze śmiechu mego śmieszne
i znowu dnia przybywa
powietrze staje się lżejsze
i lżejsza staje się wędrówka
z plecakiem wciąż coraz cięższym
nad domem przysiadła tęcza
na nieba niebieskiej gałęzi…
Kocica poszczekuje sobie cichutko do przejeżdżających samochodów, a ja cieszę się ostatnimi kropelkami stukającymi o szybę.
********************************************************************
Mysz Domowa pomalutku wyprowadza się z tego bloga. Wije już sobie gniazdko w innym miejscu. Jak się troszeczkę urządzi to wszystkich zaprosi
13 lipca 2010
Ach, jak przyjemnie...
…radosny płynie śpiew,
że szumi, szumi woda
i młoda szumi krew…
Ból tak dał mi do wiwatu, że nie miałam głowy do niczego, a już najmniej do blogowania. Przeszedł dopiero tydzień temu – nie wiem czy mój żołądek wytrzymałby choćby jeszcze dzień dłużej przy tej ilości prochów przeciwbólowych, jaką wpakowywałam do brzuszka. Ale to już tylko przykre wspomnienie, które wyparły już inne, o wiele przyjemniejsze.
Bo mysz miała wakacje Mysz ma już od dawna wakacje, ale teraz miała prawdziwe – takie z wyjazdem
Wyjazd był aktywny. Zaczął się pobytem na Mazurach. Księciu i Księgowy, opanowawszy umiejętności żeglarskie, postanowili je czym prędzej przetestować. Mysz z Księgówką vel Kadrówką, opanowawszy pierwsze przerażenie, poszły mężczyznom w sukurs i w dwa dni opanowały na podstawowym poziomie to, czego owi uczyć się byli zmuszeni przez kilka miesięcy pod niefrasobliwym okiem Wilka Morskiego.
Wyjazd miał poniemiecką architekturę w tle. Dnia pierwszego (sobota), przed zaokrętowaniem, zwiedziliśmy pruską twierdzę Boyen w Giżycku. Po zejściu na ląd (poniedziałek) wdrapaliśmy się na Wieżę Ciśnień również w Giżycku.
We wtorek ruszyliśmy w dalszą drogę. Kierując się na Malbork, poznaliśmy historię i strukturę Wilczego Szańca.
Poniżej, jak głosi napis, tabliczka wmurowana w miejscu, gdzie stała teczka von Stauffenberga z ładunkiem wybuchowym, który miał zabić Hitlera. Niemcy pamiętają o tej historii, czczą ją i świętują. Prawdopodobnie, gdyby zamach się udał, a zamachowiec nie stracił życia za swój postępek, Niemcy nie przegraliby wojny. Polski za to zapewne do dziś nie byłby na mapach. Heh, może jednak lepiej, żeby nasi przeciwnicy nie byli najlepszymi strategami
Oprócz tego, że Hitler strategiem nie był zbyt poważanym, dowiedziała się mysz, że na przestrzeni trzech lat, których znaczną część spędził w gierłoskim lesie, towarzyszyła mu nie jego „przyjaciółka” Eva Braun, ale suczka Blondi. Podobno tresował ją na specjalnie strzyżonej polance, gdzie lubił przysłuchiwać się żabim koncertom. Kiedyś mu te żaby wytruli jego strażnicy. Chcieli się pozbyć komarów, ale złego diabli nie biorą Za to Hitler wpadł w furię, kazał im bagna oczyścić z ropy, którą truli komary i nałapać nowych żab Pomyślałby kto, że taki wielki ekolog
Idąc dalej – wieczorem rozbiliśmy obozowisko na campingu z widokiem na zamek, który dnia następnego zwiedzaliśmy dość szczegółowo przez sześć godzin.
W czwartek wybraliśmy się do dwóch kolejnych krzyżackich zamków, w Kwidzynie:
i w Gniewie:
Fragment zamku w Kwidzynie widoczny na zdjęciu to tak zwane gdanisko, czyli wieża obronno-sanitarna, zwana też wieżą obrony ostatecznej. Mówiąc po naszemu, był to taki kibelek umieszczony w pewnym oddaleniu od zasadniczych murów zamkowych, w którym mieszkańcy mogli się schronić w razie najazdu i kontynuować obronę na ile im sił i zapasów starczało.
Po opuszczeniu Malborka, w piątek, szanowna wycieczka postanowiła opanować pomorze Gdańskie. Zaczęliśmy od Westerplatte:
Następnie Gdańsk, gdańskie uliczki, kościoły i muzea typu Spichlerze, Sołdek, czy Żuraw:
Na koniec kierunek Hel. W piątek korków nie było. W niedzielę, gdy wracaliśmy, wczasowiczom zmierzającym w przeciwnym kierunku można było tylko współczuć.
Na Helu odwiedziliśmy fokarium:
I w końcu zasłużone pół dnia na plaży:
Na załączonym obrazku widać podwójne mury obronne oraz basztę obrony ostatecznej. Jak widać nauka nie poszła w las Niestety warunki nie sprzyjały większym ekstrawagancjom, typu wysoki ganek łączący gdanisko z zamkiem. „Przydomowe” oczko wodne, zwane również piaskownią, nie przetrwało starcia z siłą żywiołu, ale reszta, jak widać, dzielnie nam służyła do samego wieczoru.
Powrotu nie skomentuję. Napisze tylko – cały dzień, temperatura… wysoka, brak klimatyzacji.
że szumi, szumi woda
i młoda szumi krew…
Ból tak dał mi do wiwatu, że nie miałam głowy do niczego, a już najmniej do blogowania. Przeszedł dopiero tydzień temu – nie wiem czy mój żołądek wytrzymałby choćby jeszcze dzień dłużej przy tej ilości prochów przeciwbólowych, jaką wpakowywałam do brzuszka. Ale to już tylko przykre wspomnienie, które wyparły już inne, o wiele przyjemniejsze.
Bo mysz miała wakacje Mysz ma już od dawna wakacje, ale teraz miała prawdziwe – takie z wyjazdem
Wyjazd był aktywny. Zaczął się pobytem na Mazurach. Księciu i Księgowy, opanowawszy umiejętności żeglarskie, postanowili je czym prędzej przetestować. Mysz z Księgówką vel Kadrówką, opanowawszy pierwsze przerażenie, poszły mężczyznom w sukurs i w dwa dni opanowały na podstawowym poziomie to, czego owi uczyć się byli zmuszeni przez kilka miesięcy pod niefrasobliwym okiem Wilka Morskiego.
Wyjazd miał poniemiecką architekturę w tle. Dnia pierwszego (sobota), przed zaokrętowaniem, zwiedziliśmy pruską twierdzę Boyen w Giżycku. Po zejściu na ląd (poniedziałek) wdrapaliśmy się na Wieżę Ciśnień również w Giżycku.
We wtorek ruszyliśmy w dalszą drogę. Kierując się na Malbork, poznaliśmy historię i strukturę Wilczego Szańca.
Poniżej, jak głosi napis, tabliczka wmurowana w miejscu, gdzie stała teczka von Stauffenberga z ładunkiem wybuchowym, który miał zabić Hitlera. Niemcy pamiętają o tej historii, czczą ją i świętują. Prawdopodobnie, gdyby zamach się udał, a zamachowiec nie stracił życia za swój postępek, Niemcy nie przegraliby wojny. Polski za to zapewne do dziś nie byłby na mapach. Heh, może jednak lepiej, żeby nasi przeciwnicy nie byli najlepszymi strategami
Oprócz tego, że Hitler strategiem nie był zbyt poważanym, dowiedziała się mysz, że na przestrzeni trzech lat, których znaczną część spędził w gierłoskim lesie, towarzyszyła mu nie jego „przyjaciółka” Eva Braun, ale suczka Blondi. Podobno tresował ją na specjalnie strzyżonej polance, gdzie lubił przysłuchiwać się żabim koncertom. Kiedyś mu te żaby wytruli jego strażnicy. Chcieli się pozbyć komarów, ale złego diabli nie biorą Za to Hitler wpadł w furię, kazał im bagna oczyścić z ropy, którą truli komary i nałapać nowych żab Pomyślałby kto, że taki wielki ekolog
Idąc dalej – wieczorem rozbiliśmy obozowisko na campingu z widokiem na zamek, który dnia następnego zwiedzaliśmy dość szczegółowo przez sześć godzin.
W czwartek wybraliśmy się do dwóch kolejnych krzyżackich zamków, w Kwidzynie:
i w Gniewie:
Fragment zamku w Kwidzynie widoczny na zdjęciu to tak zwane gdanisko, czyli wieża obronno-sanitarna, zwana też wieżą obrony ostatecznej. Mówiąc po naszemu, był to taki kibelek umieszczony w pewnym oddaleniu od zasadniczych murów zamkowych, w którym mieszkańcy mogli się schronić w razie najazdu i kontynuować obronę na ile im sił i zapasów starczało.
Po opuszczeniu Malborka, w piątek, szanowna wycieczka postanowiła opanować pomorze Gdańskie. Zaczęliśmy od Westerplatte:
Następnie Gdańsk, gdańskie uliczki, kościoły i muzea typu Spichlerze, Sołdek, czy Żuraw:
Na koniec kierunek Hel. W piątek korków nie było. W niedzielę, gdy wracaliśmy, wczasowiczom zmierzającym w przeciwnym kierunku można było tylko współczuć.
Na Helu odwiedziliśmy fokarium:
I w końcu zasłużone pół dnia na plaży:
Na załączonym obrazku widać podwójne mury obronne oraz basztę obrony ostatecznej. Jak widać nauka nie poszła w las Niestety warunki nie sprzyjały większym ekstrawagancjom, typu wysoki ganek łączący gdanisko z zamkiem. „Przydomowe” oczko wodne, zwane również piaskownią, nie przetrwało starcia z siłą żywiołu, ale reszta, jak widać, dzielnie nam służyła do samego wieczoru.
Powrotu nie skomentuję. Napisze tylko – cały dzień, temperatura… wysoka, brak klimatyzacji.
24 czerwca 2010
Ała...
Powiedzieć, że czuję się dość nieszczególnie, byłoby niejakim minięciem się z prawdą. Czuję się fatalnie. Miałam dziś usuwaną drugą ósemkę. Z pierwszą poszło nie najgorzej. Szybki zabieg, potem byłam trochę obolała i przez kilka dni bolała mnie siódemka osiągająca pełnię swoich możliwości pod nieobecność przeszkadzającej dotychczas ósemki. Teraz jest gorzej. Ząbek był dłutowany. Jestem spuchnięta jakbym w ustach trzymała przyzwoitych rozmiarów jabłko. W dodatku niespecjalnie mogę cokolwiek przełykać, łącznie ze śliną. Znaczy się boli. Mały jogurcik jem 15 min. Przespałam cały dzień w wiernym towarzystwie Kocicy i tabletek przeciwbólowych. Ała. Na szczęście pozostałe dwie raczej zostaną. A jedna na pewno. Druga też jest taka grzeczniutka i cichutka. I niech taka zastanie.
23 czerwca 2010
Groszki...
Groszku pachnącego
przyniosłeś mi w dłoni
dałeś groszek
dłoni nie chciałeś już dać…
Kocica już ukoiła smutek samotnej nocy, zrezygnowała z okupowania moich kolan i postanowiła zrobić rundkę dzikich przelotów po mieszkaniu, okraszając je charakterystycznym szczekaniem
Księciu wyszedł niespiesznie po raz ostatni do aktualnej pracy. Właściwie to już nieaktualnej.
Mysz dopija herbatkę i zastanawia się czy najpierw ogarnąć powierzchnie mieszkalne czy stertę ubrań do prasowania. Porządkowania nie ma wiele, za to prasować można siedząc sobie miło przed telewizorkiem. I chyba to drugie pójdzie na pierwszy strzał.
Mysz nie lubi telewizorkować za bardzo. Prasowanie to jeden z nielicznych momentów kiedy to uskutecznia – w innych przypadkach szkoda czasu. Na szczęście odkąd nasze gniazdko zostało zaopatrzone w urządzenie piorące, a co za tym poszło w góry niewyprasowanych ubrań, zamieszkała z nami również telewizja cyfrowa. Dzięki temu mysz może spoglądać ukradkiem na swoje ulubione programy okołodomowo – podróżnicze
Skoro tak w sferze okołodomowej pozostajemy to pochwalę się roślinkami, które niezmiernie moje oko i duszę cieszą. Jest to groszek pachnący. Mam nadzieję, że będzie sobie dzielnie radził, bo na moją pomoc niespecjalnie może liczyć. Chyba nie mam ręki do kwiatków. Nie potrafię wyczuć ich potrzeb. Storczyk, którego kiedyś prawie utopiłam a potem uratowałam, znów chce się przenieść do Radosnej Krainy Storczyków. Mimo moich usilnych starań, coby go nie podtapiać, okazało się, że ukradkiem korzenie przegniły mu niemal doszczętnie. Próbuję go ratować, ale bez większej nadziei. Za to groszek póki co ma się nieźle. Pomijając fakt, że chyba znów przedobrzyłam z wodą i dwa mniejsze pędy tego nie przetrzymały. Za to te rozsądniejsze, co się życia trzymają ze wszystkich sił, otrzymały małe konstrukcyjki podporowe. Mam nadzieję, że pięknie je obrosną i będą mi radośnie pachnieć. Mają osiągnąć do 50cm. Oby tylko zechciały oplatać kijki, a nie pełznąć gdzieś pod szybę. :]
przyniosłeś mi w dłoni
dałeś groszek
dłoni nie chciałeś już dać…
Kocica już ukoiła smutek samotnej nocy, zrezygnowała z okupowania moich kolan i postanowiła zrobić rundkę dzikich przelotów po mieszkaniu, okraszając je charakterystycznym szczekaniem
Księciu wyszedł niespiesznie po raz ostatni do aktualnej pracy. Właściwie to już nieaktualnej.
Mysz dopija herbatkę i zastanawia się czy najpierw ogarnąć powierzchnie mieszkalne czy stertę ubrań do prasowania. Porządkowania nie ma wiele, za to prasować można siedząc sobie miło przed telewizorkiem. I chyba to drugie pójdzie na pierwszy strzał.
Mysz nie lubi telewizorkować za bardzo. Prasowanie to jeden z nielicznych momentów kiedy to uskutecznia – w innych przypadkach szkoda czasu. Na szczęście odkąd nasze gniazdko zostało zaopatrzone w urządzenie piorące, a co za tym poszło w góry niewyprasowanych ubrań, zamieszkała z nami również telewizja cyfrowa. Dzięki temu mysz może spoglądać ukradkiem na swoje ulubione programy okołodomowo – podróżnicze
Skoro tak w sferze okołodomowej pozostajemy to pochwalę się roślinkami, które niezmiernie moje oko i duszę cieszą. Jest to groszek pachnący. Mam nadzieję, że będzie sobie dzielnie radził, bo na moją pomoc niespecjalnie może liczyć. Chyba nie mam ręki do kwiatków. Nie potrafię wyczuć ich potrzeb. Storczyk, którego kiedyś prawie utopiłam a potem uratowałam, znów chce się przenieść do Radosnej Krainy Storczyków. Mimo moich usilnych starań, coby go nie podtapiać, okazało się, że ukradkiem korzenie przegniły mu niemal doszczętnie. Próbuję go ratować, ale bez większej nadziei. Za to groszek póki co ma się nieźle. Pomijając fakt, że chyba znów przedobrzyłam z wodą i dwa mniejsze pędy tego nie przetrzymały. Za to te rozsądniejsze, co się życia trzymają ze wszystkich sił, otrzymały małe konstrukcyjki podporowe. Mam nadzieję, że pięknie je obrosną i będą mi radośnie pachnieć. Mają osiągnąć do 50cm. Oby tylko zechciały oplatać kijki, a nie pełznąć gdzieś pod szybę. :]
22 czerwca 2010
Lista rzeczy wydarzonych...
Orkiestra gra,
jeszcze tańczą
i drzwi są otwarte…
Od czasu kiedy ostatni raz chciało mi się pisać, wiele się wydarzyło. Rzeczy drobnych i niedrobnych.
Kocica się wylaszczyła (jak to Księciu po swojemu komentuje), znaczy się zrzuciła zimowy brzuszek i dupeczkę i znowu jest chuda jak przecinek.
Mój warzywny skrawek ziemi, który uprawiam z wielkim zapamiętaniem, został dwa razy utopiony (nie mylić z powodzią na jego terenie – co to, to nie) i raz zjedzony przez ślimaki, ale już się pomału odkuwa. Co prawda pierwszy rzut ziół nie pofatygował się wychynąć spod ziemi, niemniej drugi siew był bardziej szczęśliwy i już wszystko, co w ziemię zostało rzucone wystawiło łebki do słońca.
Podziwialiśmy krokusy w Dolinie Chochołowskiej.
Skończyliśmy budować szklarenkę, w której nawet zmizerniałe pomidorki-samosiejki wzięły się do życia
Zwiedziliśmy park i pałacyk w Krzeszowicach.
Upolowaliśmy biedronkę doglądającą swojej trzódki.
Potem zwiedziliśmy też Tenczynek.
Białe klosze lamp stały się zielonymi kloszami lamp.
Odwiedziliśmy (ja i Księciu) wraz z Księgowym i Księgówką po raz kolejny Kotlinę Kłodzką. Decyzja o wizycie tydzień po długim weekendzie majowym, okazała się być dużo trafniejsza od ubiegłorocznej, wybierającej wspomniany, zatłoczony weekend. Zwiedziliśmy spokojnie Szczeliniec (bez towarzystwa dziewcząt w japonkach i młodzieńców z piwkiem w ręce jest tam dużo przyjemniej) oraz Błędne Skały, które to podziwiałam po raz pierwszy, a właściwie to najbardziej podziwiałam, a raczej radowałam się, drogą do/na, która to opustoszała wielce była i niemniej urokliwa. Do kompletu oblukaliśmy też czeskie Skalne Miasto. Przyznaję, że każde z wymienionych miejsc jest oryginalne i ma swój własny urok i czar
Ja nadprogramowo zachwycałam się, jak zawsze, małomiasteczkową atmosferą Polanicy, gdzie mamy stałą bazę. W drodze powrotnej spenetrowaliśmy też kopalnię złota w Złotym Stoku. Zrobiła na mnie bardzo pozytywny wrażenie, głownie w marketingowego punktu widzenia. Godny uwagi jest fakt, że w naszych, ciągle w tym zakresie smutnych, realiach są osoby, które umieją wykorzystać potencjał miejsc takich jak to.
Wizyta w szperowni zaowocowała lampą naftową,
glinianym dzbankiem,
pięknym słojem,
oraz moją bezgraniczną radością
Psiapsióła-ma-od-pieluch powzięła decyzję nie tyle nagłą, co pewną i konsekwentnie wzięła sobie za męża swego dotychczasowego partnera. Ślub przetrwałam dzielnie, roniąc tylko jedną nieokiełznaną łzę, gdy wychodzili z kościoła. Już bardziej „moja półka” nie może być, może dlatego tak się wzruszyłam. Psiapsiółce niniejszym ślę serdeczności na to słodkie dożywocie.
W następnej kolejności Rodziciele moi świętowali Srebrne Gody. W zasadzie to dziś ta uroczysta data wypada, więc ściskam mocno oboje * Ach ten figlarny uśmiech mamy i błysk w oku taty – niezawodny sposób na mój dobry humor przez cały wieczór
A z ostatniej chwili – po raz kolejny przegrałam z Księciem w Osadników z Catanu :/ Buu…
jeszcze tańczą
i drzwi są otwarte…
Od czasu kiedy ostatni raz chciało mi się pisać, wiele się wydarzyło. Rzeczy drobnych i niedrobnych.
Kocica się wylaszczyła (jak to Księciu po swojemu komentuje), znaczy się zrzuciła zimowy brzuszek i dupeczkę i znowu jest chuda jak przecinek.
Mój warzywny skrawek ziemi, który uprawiam z wielkim zapamiętaniem, został dwa razy utopiony (nie mylić z powodzią na jego terenie – co to, to nie) i raz zjedzony przez ślimaki, ale już się pomału odkuwa. Co prawda pierwszy rzut ziół nie pofatygował się wychynąć spod ziemi, niemniej drugi siew był bardziej szczęśliwy i już wszystko, co w ziemię zostało rzucone wystawiło łebki do słońca.
Podziwialiśmy krokusy w Dolinie Chochołowskiej.
Skończyliśmy budować szklarenkę, w której nawet zmizerniałe pomidorki-samosiejki wzięły się do życia
Zwiedziliśmy park i pałacyk w Krzeszowicach.
Upolowaliśmy biedronkę doglądającą swojej trzódki.
Potem zwiedziliśmy też Tenczynek.
Białe klosze lamp stały się zielonymi kloszami lamp.
Odwiedziliśmy (ja i Księciu) wraz z Księgowym i Księgówką po raz kolejny Kotlinę Kłodzką. Decyzja o wizycie tydzień po długim weekendzie majowym, okazała się być dużo trafniejsza od ubiegłorocznej, wybierającej wspomniany, zatłoczony weekend. Zwiedziliśmy spokojnie Szczeliniec (bez towarzystwa dziewcząt w japonkach i młodzieńców z piwkiem w ręce jest tam dużo przyjemniej) oraz Błędne Skały, które to podziwiałam po raz pierwszy, a właściwie to najbardziej podziwiałam, a raczej radowałam się, drogą do/na, która to opustoszała wielce była i niemniej urokliwa. Do kompletu oblukaliśmy też czeskie Skalne Miasto. Przyznaję, że każde z wymienionych miejsc jest oryginalne i ma swój własny urok i czar
Ja nadprogramowo zachwycałam się, jak zawsze, małomiasteczkową atmosferą Polanicy, gdzie mamy stałą bazę. W drodze powrotnej spenetrowaliśmy też kopalnię złota w Złotym Stoku. Zrobiła na mnie bardzo pozytywny wrażenie, głownie w marketingowego punktu widzenia. Godny uwagi jest fakt, że w naszych, ciągle w tym zakresie smutnych, realiach są osoby, które umieją wykorzystać potencjał miejsc takich jak to.
Wizyta w szperowni zaowocowała lampą naftową,
glinianym dzbankiem,
pięknym słojem,
oraz moją bezgraniczną radością
Psiapsióła-ma-od-pieluch powzięła decyzję nie tyle nagłą, co pewną i konsekwentnie wzięła sobie za męża swego dotychczasowego partnera. Ślub przetrwałam dzielnie, roniąc tylko jedną nieokiełznaną łzę, gdy wychodzili z kościoła. Już bardziej „moja półka” nie może być, może dlatego tak się wzruszyłam. Psiapsiółce niniejszym ślę serdeczności na to słodkie dożywocie.
W następnej kolejności Rodziciele moi świętowali Srebrne Gody. W zasadzie to dziś ta uroczysta data wypada, więc ściskam mocno oboje * Ach ten figlarny uśmiech mamy i błysk w oku taty – niezawodny sposób na mój dobry humor przez cały wieczór
A z ostatniej chwili – po raz kolejny przegrałam z Księciem w Osadników z Catanu :/ Buu…
26 kwietnia 2010
Poniedziałek...
Potrzebuję wczoraj aj, aj, aj, aj
takie dziwne coś…
…W sumie to bym poszła spać. Nie chce mi się absolutnie nic. Po dwóch dniach teoretycznego lenistwa, gdy zamiast do południa spałam: w sobotę do 7:30 – bo chciałam Księciu pomóc w drobnych pracach fizycznych, w niedzielę do 7:00 bo się wyspałam. Dziś za to bardzo znielubiłam budzik, bo jak otworzyłam jedno oko, by na niego zerknąć, ukazała mi się godzina 6:10 (budzik nastawiony na 6:15) – ani wstawać ani spać.
Praktyki przetrwałam, nawet nie zasnęłam w tramwaju, w drodze tak ku przeznaczeniu, jak i z powrotem. Powrót nastąpił przed dwiema godzinami i niósł ze sobą mocne postanowienie rozesłania w końcu tych cholernych testów (czyt. badania do magisterki). Niestety, jak już mam internet, to poczta się za nic włączyć nie chce. I tak wykonuję całą listę bezcelowych czynności na kompku, ogryzam wędzonego tuna, zagryzam go blu-pleśnią i myślę sobie, że nie chce mi się myć garów.
Na domiar bezsensu Księciu jeszcze z półtora godziny będzie się plątał gdzieś po Krakówku, załatwiając rzeczy ważne.
I tak siedzimy sobie z Kocicą. Znaczy się ja siedzę z Kocicą. Kociaca ze mną siaduje.
W związku z powyższym pójdę jednak spać. Na chwileczkę. Taką maluteńką drzemkę sobie utnę. Aż wróci Księciu. I już się biorę do pracy
takie dziwne coś…
…W sumie to bym poszła spać. Nie chce mi się absolutnie nic. Po dwóch dniach teoretycznego lenistwa, gdy zamiast do południa spałam: w sobotę do 7:30 – bo chciałam Księciu pomóc w drobnych pracach fizycznych, w niedzielę do 7:00 bo się wyspałam. Dziś za to bardzo znielubiłam budzik, bo jak otworzyłam jedno oko, by na niego zerknąć, ukazała mi się godzina 6:10 (budzik nastawiony na 6:15) – ani wstawać ani spać.
Praktyki przetrwałam, nawet nie zasnęłam w tramwaju, w drodze tak ku przeznaczeniu, jak i z powrotem. Powrót nastąpił przed dwiema godzinami i niósł ze sobą mocne postanowienie rozesłania w końcu tych cholernych testów (czyt. badania do magisterki). Niestety, jak już mam internet, to poczta się za nic włączyć nie chce. I tak wykonuję całą listę bezcelowych czynności na kompku, ogryzam wędzonego tuna, zagryzam go blu-pleśnią i myślę sobie, że nie chce mi się myć garów.
Na domiar bezsensu Księciu jeszcze z półtora godziny będzie się plątał gdzieś po Krakówku, załatwiając rzeczy ważne.
I tak siedzimy sobie z Kocicą. Znaczy się ja siedzę z Kocicą. Kociaca ze mną siaduje.
W związku z powyższym pójdę jednak spać. Na chwileczkę. Taką maluteńką drzemkę sobie utnę. Aż wróci Księciu. I już się biorę do pracy
13 kwietnia 2010
Tak się nie robi...
Bez świeczek w opisach, czarnych wstążek w profilach i nonsensownych linków – noszę żałobę w sobie. Za tymi ludźmi, których mimo woli widywałam w telewizji. Którzy mnie irytowali, wkurzali nieraz, których nie lubiłam słuchać. O których niejednokrotnie myślałam. Po prostu myślałam – nieważne czy dobrze czy źle. Mogłam o nich myśleć, bo ich istnienie było w mojej świadomości. Teraz w mojej świadomości jest ich nieistnienie. Dlatego jest mi źle i dlatego płaczę.
Płaczę ze względu na prezydenta, na którego nie głosowałam i którego nie lubiłam. I mam żal, że dopiero teraz widzę, że ten człowiek się uśmiechał i dopiero teraz słyszę, że był dowcipny, empatyczny i miał tyle zalet. Mam żal do telewizji, bo to było moje jedyne źródło informacji i w którymś momencie nie mówiło mi prawdy.
Najbardziej jednak ściska mnie coś za gardło na myśl o Pierwszej Damie. Myślę, że wiele osób podzieli moje zdanie – na początku, przynajmniej ci, którzy, tak jak ja, nic o niej nie wiedzieli, nie sądzili, że sobie poradzi. A Ona sobie radziła. Może nie piękna, ale zawsze elegancka. Może nie przebojowa, ale zawsze z własnym zdaniem. Bez rozgłosu, ale z wielką godnością i adekwatnością pełniła rolę, o którą nie prosiła, godząc ją ze swoją naturalnością i bardzo pozytywną zwyczajnością. Powinna pełnić ją nadal…
Tak się nie robi. Nie znika się nagle z życia. Nie zostawia się miejsca, w którym się było, pustym. Nie powinno się…
Płaczę ze względu na prezydenta, na którego nie głosowałam i którego nie lubiłam. I mam żal, że dopiero teraz widzę, że ten człowiek się uśmiechał i dopiero teraz słyszę, że był dowcipny, empatyczny i miał tyle zalet. Mam żal do telewizji, bo to było moje jedyne źródło informacji i w którymś momencie nie mówiło mi prawdy.
Najbardziej jednak ściska mnie coś za gardło na myśl o Pierwszej Damie. Myślę, że wiele osób podzieli moje zdanie – na początku, przynajmniej ci, którzy, tak jak ja, nic o niej nie wiedzieli, nie sądzili, że sobie poradzi. A Ona sobie radziła. Może nie piękna, ale zawsze elegancka. Może nie przebojowa, ale zawsze z własnym zdaniem. Bez rozgłosu, ale z wielką godnością i adekwatnością pełniła rolę, o którą nie prosiła, godząc ją ze swoją naturalnością i bardzo pozytywną zwyczajnością. Powinna pełnić ją nadal…
Tak się nie robi. Nie znika się nagle z życia. Nie zostawia się miejsca, w którym się było, pustym. Nie powinno się…
3 kwietnia 2010
Ptasiek...
Wydaje mi się, że każdy, kto nie jest wariatem, po prostu za wszelką cenę prze dalej. Żyją z dnia na dzień, tylko dlatego, że po jednym dniu przychodzi następny, a jak już skończą im się dni, zamykają powieki i mówią, że umarli.
William Wharton, Ptasiek
Ptasiek, to chłopiec zafascynowany ptakami. Ptaki to zwierzęta ze skrzydłami, które wykluwają się z jajek. Jajka to symbol Nowego Życia, w tych dniach powszechnie widywany wszędzie.
Skoro już płynnie przeszliśmy od tego, że nareszcie przeczytałam „Ptaśka” do tego, że są Święta, życzę Wam, obyście przeżyli/trwali je w sposób dający Wam radość.
………………………………………………………………………………………………
Refleksje na temat „Ptaśka” zachowam póki co dla Mistrza Artysty W., co nie wyklucza upublicznienia ich w bliżej nieokreślonej przyszłości.
William Wharton, Ptasiek
Ptasiek, to chłopiec zafascynowany ptakami. Ptaki to zwierzęta ze skrzydłami, które wykluwają się z jajek. Jajka to symbol Nowego Życia, w tych dniach powszechnie widywany wszędzie.
Skoro już płynnie przeszliśmy od tego, że nareszcie przeczytałam „Ptaśka” do tego, że są Święta, życzę Wam, obyście przeżyli/trwali je w sposób dający Wam radość.
………………………………………………………………………………………………
Refleksje na temat „Ptaśka” zachowam póki co dla Mistrza Artysty W., co nie wyklucza upublicznienia ich w bliżej nieokreślonej przyszłości.
24 marca 2010
Ćwir, ćwir, ćwir...
Wiosna, cieplejszy wieje wiatr,
Wiosna, znów nam ubyło lat,
Wiosna, wiosna w koło…
Siedzimy sobie z Kocicą i patrzymy jak nam pomidorki rosną. Jak na dwutygodniówki są już całkiem imponujące. A są, bo chciały być. Pewnego dnia o zimowej jeszcze scenerii, sięgnęłam po pomidorka coby go skonsumować. Po rozkrojeniu mój pyszczek przybrał wyraz zdziwienia, gdyż pestki były obficie wyposażone w korzonki, a niektóre nawet wypuszczały już zaczątki listków. Pomyślałam, że takiej okazji nie mogę zmarnować i już po trzech dniach pierwsze zielone główki wychynęły ponad grudki ziemi. No i są. Mają już prawdziwe listki i zaczynają pachnąć. Wiecie, tak jak pomidorki La la la… Zachwycam się
W weekend, w nieśmiałych, wiosennie radosnych promyczkach, po raz pierwszy od prawie pięciu lat miałam okazję zrealizować się we wstępnych pracach ogrodowych zwanych przycinaniem drzewek. Ostatni dzwonek już na nie był. Wieczorem czułam się tak cudownie zmęczona, szczęśliwa i… na miejscu. Nie sądziłam, że tak mi tego brakuje w Grodzie Kraka.
W niedzielę poszperowaliśmy z Księciem trochę na Starociach, czego efektem jest zachwycająca mnie emaliowana miseczka.
Miseczka już niebawem przyjmie kolor wyszperowanego dużo wcześniej czajniczka, gdyż jej aktualna barwa krótko mówiąc do niczego nie pasuje.
Prócz miseczki nalazłam też m.in. spory kawałek pięknej koronki, która już niedługo ozdobi mój prowizoryczny lniany obrus, co uczyni go „prawdziwym” obrusem
Ech, wiosna Książe teraz pracuje do 15 i już niedługo go będę miała, ale do tego czasu mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia, więc znikam
Wiosna, znów nam ubyło lat,
Wiosna, wiosna w koło…
Siedzimy sobie z Kocicą i patrzymy jak nam pomidorki rosną. Jak na dwutygodniówki są już całkiem imponujące. A są, bo chciały być. Pewnego dnia o zimowej jeszcze scenerii, sięgnęłam po pomidorka coby go skonsumować. Po rozkrojeniu mój pyszczek przybrał wyraz zdziwienia, gdyż pestki były obficie wyposażone w korzonki, a niektóre nawet wypuszczały już zaczątki listków. Pomyślałam, że takiej okazji nie mogę zmarnować i już po trzech dniach pierwsze zielone główki wychynęły ponad grudki ziemi. No i są. Mają już prawdziwe listki i zaczynają pachnąć. Wiecie, tak jak pomidorki La la la… Zachwycam się
W weekend, w nieśmiałych, wiosennie radosnych promyczkach, po raz pierwszy od prawie pięciu lat miałam okazję zrealizować się we wstępnych pracach ogrodowych zwanych przycinaniem drzewek. Ostatni dzwonek już na nie był. Wieczorem czułam się tak cudownie zmęczona, szczęśliwa i… na miejscu. Nie sądziłam, że tak mi tego brakuje w Grodzie Kraka.
W niedzielę poszperowaliśmy z Księciem trochę na Starociach, czego efektem jest zachwycająca mnie emaliowana miseczka.
Miseczka już niebawem przyjmie kolor wyszperowanego dużo wcześniej czajniczka, gdyż jej aktualna barwa krótko mówiąc do niczego nie pasuje.
Prócz miseczki nalazłam też m.in. spory kawałek pięknej koronki, która już niedługo ozdobi mój prowizoryczny lniany obrus, co uczyni go „prawdziwym” obrusem
Ech, wiosna Książe teraz pracuje do 15 i już niedługo go będę miała, ale do tego czasu mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia, więc znikam
Subskrybuj:
Posty (Atom)